Search

Agonia i nadzieja

NAJCIEKAWSZE ognisko poetyckie młodszej generacji poetów emigracyjnych nazywano grupą „Kontynenty”,od tytułu pisma ukazującego się w Londynie. Początkowo było to pismo studenckie, jako „Życie akademickie” ukazujące się od 1950 r. Później „Życie” stało się dodatkiem do „Merkuriusza Polskiego” (1955-1858), wreszcie po kolejnych burzach nieodmiennie każdej prasie towarzyszących, w 1959 r. zrodziły się „Kontynenty” ukazujące się od 1964 r.

Mniejsza o boje polityczne grupy; szło w zarysie o stosunek emigracji do kraju, o zrozumienie i współpracę. Znacznie dla nas istotniejszy był postulat odnowy języka poetyckiego, analogiczny do procesów zachodzących wówczas w literaturze krajowej, czyli generacji mniej więcej współczesnościowej. Jerzy S. Sito, który właśnie z „Merkuriusza” się wywodził, po przyjeździe do kraju zupełnie naturalnie związał się ze „współczesnością”. Z odwiedzającym Polskę Taborskim czy później Czerniawskim, także rozumieliśmy się doskonale.

„Kontynenty” to przede wszystkim Andrzej Busza, Bogdan Czaykowski, Adam Czerniawski, Jan Darowski, Zygmunt Ławrynowicz, Jerzy Niemojowski, Florian Śmieja, Bolesław Taborski – taki zestaw zaprezentował nam Andrzej Lam w słynnej antologii „Opisane z pamięci” (1965). Ale także Sito i Ihnatowicz, których omówiliśmy już wcześniej, ale także i inni. W „Merkuriuszu” drukowali drukowali się także poeci krajowi – Andrzej Nowicki chociażby. Najznaczniejszym poetą był Adam Czerniawski, a jądro zespołu stanowili Śmieja, Ławrynowicz, Taborski. Najstarszy jednak był Niemojowski.

JERZY NIEMOJOWSKI (ur. w 1918 r. w Nowym Sączu) pisywał już przed wojną, należał do sądeckiej grupy „Przełęcz”, przeszedł wrzesień, konspirację, obozy. W 1946 r. debiutował w Hanowerze od razu poetyckim dramatem, poematem i powieścią, czyli książkami: „Wyszywane orłami”, „Najkosztowniejszy poemat”, „Zmartwychwstanie zabitych”. Ale rozgłos pozyskał dopiero po związaniu się z „Kontynentami”. Dalsze jego książki: „Źrenice” (1956), długi i zawiły poemat „Koncert na głos kobiecy” (1960), „Epigramaty” (1963). W kraju ukazał się poza tym zbiór „Karnet indygowłosej” (1970), „Appassionata” (1971) i „Wiersze wczesne wybrane” (1983).

Różnych strun można się dosłuchać w jego lirze – moderny, skamandra, ale także posteliotowskiego klasycyzmu, igraszek słownych i semantycznych. Dość kostycznie napisał Ryszard Matuszewski, że Niemojowski kocha język(…). W istocie język jest dla poety kategorią zasadniczą, a wzbogacanie go celem i pasją naczelną. A więc czytajcie, fragmenty, archaizmy, dialektyzmy, neologizmy i tak dalej – co niekiedy daje efekty dość dwuznaczne. Często gubimy się po prostu w meandrach wiersza, zwłaszcza gdy wiersz jest długi. A zawsze, poczynając od tytułów, lube mu są udziwnienia.

Bitwa to tylko wycinanie drzew, które wyrosły
Po niepomiernym czasie pustki i kłączy.
Na niebo wyjdą kiedyś się mścić wodorosty,
Gdy ludzie wypędzą zwierzęta – i sami się wysączą.
Chyba wszystko, co mówią o świecie, że idzie w chaos,
W dostosowaniu do Boga – jest Bogiem samym.
Na polach bitew wycięto sosny i jeden pałąk
Grozi – ale razem śmieszy: jak krawędzi kinoramy…
Wody, otwórzcie się – dna, ukołyszcie nas!
Litanio ziarenek zielonych, módl się w zielonych włosach!…
Nie ma już tutaj co robić ostatni las,
Ostatni rozpadł się pojazd na tysiącmilowych szosach!
Na niebo kiedyś wyjdą – i będą mścić się, ach, mścić
Wodorosty wydźwigłe z den, zbielałe jak sama boleść-
Boże, niech cię opadną – o tym – popielate na twarzy sny
Za naszą i waszą niedolę!

(„Zemsta wodorostów”)

Sporo tu także motywów erotycznych, niekiedy śmiałych, czasem zabawnych: (Rzeczywistość polska) (…) False: DZIEWCZĘ z buzią jak malina (Recte: DZIEWKA z dupą jak słonecznik). W każdym razie poeta z dużą fantazją, niespecjalnie powściągliwy, nie stroniący od śmiałych metafor i obrazów, nie lękający się dziwactwa – osobowość wyraźnie zarysowana. Dodajmy, że Niemojowski tłumaczy z różnych języków, przede wszystkim zaś z poezji hiszpańskiej.

IBERYSTĄ zawodowym jest Florian Śmieja (ur. W 1925 r. W Zabrzu- Kończycach); ciekawe, że zainteresowania właśnie hispanistyczne należą wśród poetów emigracyjnych do nader częstych. Śmieja wykłada iberystykę na uniwersytetach angielskich i kanadyjskich, bywa prezenterem wydarzeń kulturalnych w telewizji kanadyjskiej, pisze prace naukowe. Redagował i „Merkuriusza”, i „Kontynenty”, w Polsce bywa często, przekłada, wiersze pisze dość oszczędnie. Wydał „Czuwanie u drzwi” (1953), „Powikłane ścieżki” (1964), „Kopa wierszy” (1981), „Jeszcze wiersze” (1984); w Polsce – „Wiersze” (1982).

To nie jest słowiarz, poeta rozpasanego języka jak Niemojowski. Śmieja koncentruje się raczej nad samym znaczeniem, stara się dotrzeć do sytuacji, do rzeczy. Taki zadaje sobie program: Nazwać cię rzeczy// najbliżej// najprościej// nie wybierając imion z kalendarza// nie ciągnąc rymów za włosy – i nie mniej go spełnia. Ale to wcale nie jest „styl niewidzialny” (co by to zresztą w poezji miało znaczyć?); Śmieja uprawia coś w rodzaju konstruktywizmu, pewnie nie bez awangardowego błogosławieństwa:

Wieża się załamała w szybie
po której spłynęła mewa,
Słońce świat obrzuciło nieśmiałym kolorem.

Po kątach pęta się dzwon niezdara
i idą po chodniku śliskie cienie
Zegar mi bije pod skronią
i przez uwagę przesuwają się z bryzgiem samochody.

Niesforne myśli tłoczą w książkę.
Na łaciatej wodzie płynie samotnie podwójny listek.
A właśnie minął chłopiec z ochłapem słońca na twarzy.

(„Spojrzenie znad książki”)

To był co prawda utwór bardzo jeszcze wczesny. Ale pewne rzeczy się ostaną. Powściągliwość, czystość konstrukcji, wyraźna kompozycja. Przy czym jest to poezja najczęściej moralistyczna, dbała o ludzką godność, ale – co bardzo sympatyczne – rozumiejąca i ludzką słabość. (Wierzyć w człowieka// właśnie, bo zawodzi). I bardzo częsty obraz kataklizmu, zewnętrznego bądź wewnętrznego, niekiedy z dobrotliwą ironią na razie odwołanego.

Dziś kataklizmu nie obwieszcza anioł
na srebrnej trąbie, bo zwiastuny burzy
za telefonu dzwonkiem się przyczają
równie śmiertelnie, a my truchlejemy
z słuchawką w ręku i ręce zamiera,
jakby fatalny miecz na głowę dybał.
I mówi jeden, że dzisiaj tragedia
jest nierealna jak cud albo czary.
Więc skąd ta pustka, oschłość niespodziana,
bezwładna ręka, przepaść pod nogami?
Jeśli zaś muszą zostać nie nazwane
obszary duszy nagle spustoszonej,
to niech choć wolno będzie na papierze
utrwalić krzyk w momencie bez rozwagi,
aby wśród postaw ze spiżu odlanych
gest nie zaginął człowieczej słabości.

(„Angelus”)

Trzeba chyba dodać, że w ostatnim emigracyjnym tomie znajdziemy wiersze dotyczące „stanu wojennego”, osobliwe, gdyż starające się wznieść ponad doraźne ograniczenia perspektywy. Są ironiczne, gorzkie i obolałe. I żadnej ze stron nie zachwycają.

Podają fotografię:
postawny w nowym futrze
wywiad daje. Pracować?
Może mu coś załatwią.
Stypendium i poparcia.
O poziom musi dbać. Dzień
każdy internowania
spienięży. Płacić muszą
bo jemu się należy
koniecznie za życia.
Widziałem też na powązkowskim
cmentarzu pośród wielu mogił
nieobrobiony głaz z nieznacznym
tatuażem, nazwisko, imię
kiedy się urodził, dwie daty
z narodowego kalendarza
i dwie konsekwencje: Virtuti
oraz Sybir, ot, minibiogram
i portret dawnego Polaka.

(„Portret Polaka”)

ZYGMUNT ŁAWRYNOWICZ (ur. w 1925 r. w Poniewieżu na Litwie), absolwent uniwersytetu w Dublinie, pracownik bankowy w Londynie, odegrał w dziejach „Kontynentów” rolę znaczącą – i jako poeta, i jako krytyk literacki, i jako redaktor. Wydał dwa tomy poezji: „Epitafium jesieni” (1953) i „Syn marnotrawny i inne wiersze” (1968). Tom pierwszy wyrastał jeszcze z moderny, z parnasizmu, ze Staffa. Potem zbliżył się raczej do Różewicza, ale nie bez upodobania do okazałych efektów („łzy pękają z hukiem”, „ludzie kolorowe kule na zielonych chodnikach czasu” etc.). Tonacja raczej minorowa, ale przecież nie zawsze.

to chyba słony uśmiech dni
na śpiewnym wybrzeżu
a może tylko
szept lat odlatujących
nie
to nie jest miłość
o której myślą drzewa
nie znają przelotne ptaki
głębi morza

miłość to źródło szmeru
cisza tysięcy lat
nie zmierzysz jej najmilsza
wachlarzem łatwej pieszczoty

potrzebne nam są drzewa cierpliwe
na dom
wiele gwiazd na piękny różaniec

(„Cierpliwość drzew”)

WRESZCIE czwarty z seniorów „kontynentalnych” to Jan Darowski (ur. w 1926 r. w Brzeziu nad Odrą), którego dzieje, podobnie jak i całej reszty są dramatyczne. Darowski był żołnierzem Wehrmachtu, zdezerterował, przeszedł na stronę aliantów i został ostatecznie żołnierzem polskiej I Dywizji Pancernej. A potem został w Anglii drukarzem. Przez długie lata drukował w prasie wiersze i krytyki, tłumaczył też Polaków na angielski. Tom „Drzewo sprzeczki” wydał w 1969 r. Poeta zbliżony do Białoszewskiego, Karpowicza, a pewnie i Swena Czachorowskiego, chętnie posługujący się homonimem, żartem, paradoksalną sytuacją. Więc ściąga się Ikara z niebiosów (za sznurek), gdzie buja przez lat pięćdziesiąt, a Ikar z listew, klajstru i papieru… Więc – płaczmy kto ma w domu cebulę. Ale spoza żartów wyłania się całkiem inna postać rzeczy.

Klucz też ma swoje chóry
jeśli go wrzucić w dość głęboką studnię
i o nim zapomnieć
śpiewa wtedy zatopione pieśni Atlantis
i piękny jest
i jego żurawie wracają
Ale na łańcuszku to jest on bezsilnym psem
gdyż tajemnice prawdziwie strzegą się same
więc w nas zgrzyta
i porusza sprężyny naszej powszedniości
lecz poza nami nie otwiera nic
Jego krew jest zimna
białą manną biegunów zawiane zęby
kryją bezbożnego sofistę
handlarza pustych orzechów
Bo naprawdę klucz jest
do kluczenia i do wykluczenia
a bramę niebieską otwiera wiatr
dzwoniący wytrychami śmierci umęczonych w południe

(„Z psychologii klucza”)

Tak więc Darowski jest podobny do swoich rówieśników w kraju – także Herberta, Szymborskiej. I podobnie jak oni podejmuje motyw kamienia. Wiersz jest dość długi, ale chcę bodaj pierwszą część przytoczyć. Bo wcale ciekawy ten gremialny szturm pokolenia do wnętrza niechętnej materii. Darowskiego fascynował kamień w roku 1959.

Leży w kącie ogrodu
na grobie kota
przywędrował niedawno i leży spokojnie
Czy był przyjacielem burego
czy jego zabójcą
nigdy się nie dowiemy
Leży w kącie ogrodu
w barwach obojętności
ale widać że napięty wewnątrz
i na wszystko to gotowy
W mgliste poranki słychać
pod śpiewem ślimaków
jego głęboki, wzruszający bas
Lecz wystarczy się zbliżyć
do drzwi ogrodowych
od razu cichnie
cały przemienia się w słuch
Może jest w naszych krokach
coś co go przeraża
może ta jego cisza jest krzykiem
może jego głos
w głąb ziemi woła aż do skamienielin
i wśród pra-ryków, pra-ech, pra-klekotu
daje nam imię.

(„Z niepodręcznika zoologii, I”)

SKORO już przy kamieniach jesteśmy, to aż się prosi, by zacytować inny kamienisty wiersz współtowarzysza Darowskiego, Andrzeja Buszy. A skoro się prosi, to niech będzie wysłuchane. Lecz przedtem parę danych. Skończył anglistykę jak prawie wszyscy „kontynentowcy” naucza młodych Anglików angielskiego. Uprawia krytykę, opowiadania, poezję. Wydał zbiory „Znaki wodne” (1969) i tom równolegle polsko-angielski „Astrolog w metrze. Astrologer in the Underground” (1973). A oto i jego kamień do naszego ogródka:

Chodzi mi o kamień
nie o byle jaki kamień
tylko o ten kamień
na ścieżce leży wiele kamieni
ale ten kamień
jest jedyny i niepowtarzalny
ma grzbiet potłuczony
i siatkę niebieskich żyłek
w kamiennym sercu
jest jedyny i niepowtarzalny
jak wieczór
kiedy morze stężało w marmur
gdy mówię o tamtym wieczorze
chciałbym ten kamień
włożyć w usta
aby słowa były twardsze
od kamienia
Chodzi mi o kamień
nie o byle jaki kamień
tylko o ten kamień

(„Kamień”)

Zdaniem Adama Czerniawskiego, który dla odmiany petro – czy lapido – które Buszy zestawia z Watem, idzie tu o elektykę śmiertelności i nieśmiertelności. Może. Ale Busza w ogóle jest „bezludny” i o kamieniach pisze chętniej niż o człowieku: (…)pod cienką powłoką fioletu// płyną zimne// kamienne fale// grobowiec otwornic// w zmowie z jesiennym chłodem// gwiazd). Jeśli zaś już pisze, to w tonacji kafkowskiej, jak w słynnej „Operacji”. W ogóle jest chłodny i precyzyjny, niekiedy z lekko sadystyczno- makabrycznym odcieniem. Ma pod tym względem coś z Iredyńskiego (też Krakauera), ale jest bardziej od niego wyrafinowany i precyzyjny. A ta fascynacja śmiercią była znamieniem całego pokolenia „Współczesności”, do którego nasi londyńczycy niechybnie należą (Myślałem sobie nawet początkowo, że to po prostu w Polsce Ludowej żyć się nie chce, ale widzę teraz, że bez Polski Ludowej nie chce się także.) Kiedy zaś pojawi się u Buszy motyw erotyczny (?), to jest tyleż okrutny, co groteskowy.

Na skrzyżowaniu
zastygła kobieta
czeka aż jabłko
znów się zazieleni
do uda tuli
czarną wiolonczelę
i drży kiedy mrowie nut
przeszywa jej ciało
trzy lisy
każdy innego odcienia jesieni
wietrzą krew
w strunach wiatru
kobieta krzyżowała
ptasie ramiona
piórami zakryła
przerażone oczy

(„Kobieta z wiolonczelą i lisami”)

Szkoda, że ten znakomity wiersz ma dwa ostatnie dystychy nieco słabsze.

P. Kuncewicz, Agonia i nadzieja (literatura polska 1918-1986). Kontynenty, w: Przegląd Tygodniowy, nr 11 (259), 1987.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

You may use these <abbr title="HyperText Markup Language">html</abbr> tags and attributes: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>

*